Co jakiś czas, od lat, z różnych stron dobiegają mnie narzekania na temat moich kazań. Głównym zarzutem jest to, że mówię w nich ciągle o Jamnej, czyli o sobie. Kiedy jednak razu pewnego spróbowałem wygłosić głębokie teologiczne kazanie, protesty były jeszcze gwałtowniejsze: “Ojcze kochany, przecież my nie po to przychodzimy na ojca kazania, by usłyszeć to, co wszędzie”. I tak żyję rozdarty między tymi sprzecznościami, nie wiedząc, kogo zadowolić. Żyję i cierpię, trudzę się, jak i co powiedzieć. Większość braci jednak tych moich zmagań nie dostrzega. Przychodzą do mnie często z prośbą, bym ich wyręczył w kazaniu, argumentując, że mi to tak łatwo przychodzi…
Ojciec Paweł zasugerował, bym w niniejszym felietonie podzielił się swoim doświadczeniem i przemyśleniami na temat kaznodziejstwa.
Może znowu zostanę posądzony o komercyjność, ale podstawowym wyznacznikiem jest dla mnie konieczność uatrakcyjnienia oferty, aby ewangelia była zawsze dobrą i zawsze nowiną. Pamiętam, jak kiedyś przypadkowo usłyszałem komentarz do kazania jednego z naszych czcigodnych ojców, który protestował przeciw zdziczałemu światu i podniesionym głosem donosił: “Oni są brutalni! Oni nie mają racji! Oni są niebezpieczni…”. “To wszystko wiemy – syknął zdegustowany student. – Powiedz to, czego nie wiemy”.
Naszym zadaniem, jako kaznodziejów, jest przełożyć ewangelię na nowy język. Gutenberga zamienić na obraz, dyskurs na symbole i sceny, pośród których żyją nasi słuchacze. Oczywiście, uatrakcyjniając ofertę, nie możemy rezygnować z wymagań wiary. Ewangelia musi być po prostu sobą, czyli dobrą nowiną.
Jesteśmy winni zawsze, gdy nie słyszymy konkretnego człowieka i mówimy do niego językiem, którego on nie rozumie ani z którym się nie utożsamia. Jedno wie od razu: że to jego nie dotyczy. Ma swoje niepowtarzalne życie, do którego rzadko potrafimy się przedrzeć. Życie naszych słuchaczy jest zawsze głębsze i mądrzejsze od najmądrzejszych kazań. Nasz język przekazu wiary jest często zużyty, niezrozumiały, mało pojemny i nośny. Musielibyśmy stać się, jak postulował Brandstaetter, “artystami wiary”. Ilu z nas jest artystami w kazaniach? Życie powoduje, że zadowala nas już udatne rzemiosło. Często nie mamy i nie znamy innego języka wiary. Tymczasem każde pokolenie musi na nowo, jak Adam w raju, jak rodzice swoim dzieciom, nazywać świat.
Jaki język zdoła przebić się przez szum medialny? Jaki język przekaże atrakcyjność wiary? Jaki język nie ulęknie się tego ciężaru ani się pod nim nie ugnie? Jaki język wygra wyścig z czasem i będzie szybszy niż języki tego świata? Odpowiedź: na pewno język ewangelii, język rybaków znad jeziora Genezaret, język, którym mówi Jan Paweł II.
Młodzież potrzebuje domu. Ważne, aby w nim mówiono zrozumiałym językiem. Demokracja produkuje chorobę sierocą. Wszyscy są równi, wszyscy są kumplami, kolesiami i każdy ma jeden głos w dyskusji i głosowaniu. Demokracja nie zna ojca, nie potrzebuje autorytetu, bo w demokracji głos się liczy, a nie waży.
Osierocona młodzież potrzebuje ojca i domu, dlatego miliony młodych gromadzą się wokół Papieża. Chcą, żeby ktoś do nich mówił jak zatroskany ojciec i jednocześnie był autorytetem. Taka jest recepta na dobrego kaznodzieję. Połączyć ojcostwo, autorytet i atrakcyjność. Wiem, że to brzmi jak postulat bycia genialnym artystą. Jednak tylko w taki sposób można wygrać wyścig z czasem i wejść w odwieczną miłość kochającego Boga, który jest Ojcem nas wszystkich.
Jan Góra