Ojcze, Kostek nie żyje? – zadzwonił przed chwilą Staszek z Jamnej. Nie mogłem uwierzyć.
Jeszcze nie tak dawno odwiedzaliśmy go w szpitalu w Brzesku. Kostek ogolony i wykąpany, do siebie niepodobny. Przez cały grudzień i Święta nikt go nie odwiedził. Cieszył się zatem jak dziecko. Wstał z łóżka i nadziwić się nie mógł, że komuś przyszło do głowy go odwiedzić. Wesoło rozmawiał z nami, śmiał się i żartował. Aż wreszcie ze łzami odprowadził nas do drzwi na korytarzu. I my cieszyliśmy się z tych odwiedzin. Czuliśmy wszyscy jedno, że spełniliśmy coś niezwykle ważnego. Odwiedziliśmy Kostka w szpitalu. Ale zaraz ruszaliśmy w drogę do Poznania. Przed nami jak zawsze 600 kilometrów do pokonania.
Kostek miał wiele zawodów. Nikt nie wie, gdzie się uczył i co studiował. Był mędrcem i prorokiem. Filozofem, lekarzem, wojskowym, przyrodnikiem i zdobywcą. Kiedy trzeba było bywał weterynarzem, kucharzem, położnikiem, zielarzem i różdżkarzem. Kiedy indziej znowu przepowiadał pogodę, zimę, mrozy i deszcze. Na wszystkim się znał. Sam się leczył i żywił. Żył odmierzając czas wschodami i zachodami słońca. Mieszkał w walącym się domu na Jamnej, w naszym najbliższym sąsiedztwie. O tym, że żyje poznawaliśmy po dymie wychodzącym z komina. Jak zapalił w piecu, to znaczyło, że żyje. Koło południa wychodził ze swojej nory i szedł po wodę, albo po drzewo do lasu. Stale palił w piecu. Nam wydawało się, że będzie żył wiecznie, bo taki uwędzony.
Kostek miał swoje imię i nazwisko. Ale nazwiska nikt nie używał. Wszyscy mówili i zwracali się do niego Kostek. On nie obrażał się, kiedy tak mówili do niego starsi, niekoniecznie znajomi, ale również zgadzał się, by tak do niego mówiła młodzież, a nawet dzieci. Wyglądał na starszego, niż był w rzeczywistości. Za młodu tak przystojny, że podobno szalały za nim kobiety. Był w wojsku, w podhalańczykach i wtedy z gracją nosił swoją wojskową pelerynkę. W jego okopconej izbie, pośród wielu obrazów świętych i pajęczyn, wisi zdjęcie z czasów, gdy chodził w mundurze.
Kochaliśmy Kostka wszyscy. Lubiliśmy bardzo, kiedy do nas przychodził. Zrobić coś dla niego albo go nakarmić było czymś, co dawało szczęście. Kostek pozwalał sobie pomóc w sprawach drobnych. Nie pozwalał natomiast tknąć swojego domu, ani też nie pozwalał nikomu tam zrobić porządku. Byliśmy w kłopocie. Bo pomagać na siłę komuś, kto sobie tego nie życzy, napawało nas niesmakiem. Pomagaliśmy zatem dorywczo. Dawaliśmy od czasu do czasu coś ciepłego do zjedzenia, jakiś ciuch do ubrania. Chwila serdecznej rozmowy.
Najbardziej lubiłem, kiedy Kostek opowiadał. Opowiadał o dawnych czasach i dawnych ludziach. To nic, że nie były to aż tak dawne czasy, ani tak dawni ludzie. W jego ustach było to bardzo dawno. Jakby na samym początku świata. Kostek umiał w wielu językach po kilka słów, i już wydawało mu się, że potrafi w każdym języku się dogadać. Jak wziął jaki instrument do ręki, to mówił, że zagra. I grał, chociaż to do niczego nie było podobne.
Najbardziej bał się, by go nie oddano do jakiegoś przytułku lub zakładu opieki. Chciał być do końca u siebie. I został. Był tylko przez ostatni grudzień w szpitalu, gdzie nawet przyszedł do siebie i zbytnio wydelikatniał. Zaczął się kąpać i golić. Przestał zupełnie palić. Toteż kiedy wrócił na Jamną, nie mógł poznać siebie, ani Jamna nie mogła poznać Kostka. Z natury samotnik coraz częściej zaczął przesiadywać u Staszka, swego sąsiada. Rozgrzany wybiegał dla ochłody na zimno, a potem znowu wracał się ogrzać. Aż w ostatnią sobotę zaczął się skarżyć i prosił, aby mu kto wyjął obojczyk, to by mu się lżej oddychało. Staszek zawiózł go do szpitala w Czchowie, gdzie umarł na drugi dzień na zapalenie płuc.
Już za życia był dla wszystkich odwiedzających Jamną legendą. Jeśli ktoś wracał do domu nie zobaczywszy Kostka to tak, jakby naprawdę na Jamnej nie był. Z ust do ust przekazywano sobie Kostkowe anegdoty i powiedzenia. Nie wszystkie zresztą nadają się, by uwieczniać je w pobożnym piśmie. Najzabawniejszy był w rozmowie z arcybiskupem Życińskim, kiedy ten, jeszcze jako biskup tarnowski, odwiedził nas na Jamnej. Chcąc pokazać biskupowi Jamną i nasz teren, poszliśmy Drogą Krzyżową, nie omijając chałupy Kostka. Kostek stanął w progu i zaprosił do środka. Paliło się w piecu. Pachniało dymem. Goła żarówka na drucie dawała nieco światła. Zmierzchało. Był ostatni dzień starego roku ? w Sylwestra późnym popołudniem. Kostek zagadnął ? Czy Wy wicie, że to tu, u nas, na Jamnej, narodził się Pon Jezus? Ano, tak. Tak było. No bo wicie, Jamna nazywała się wtedy Betlejem, Paleśnica Palestyną, a Dunajec Jordanem. To było tutaj, u nas. Biskup zaskoczony spojrzał na Kostka, jakby po raz pierwszy usłyszał Dobrą Nowinę. Z natury wymowny, zaniemówił. A Kostek skomentował: Jakoś mi się widzi, żeście mało władni. Musimy czekać na Ojca Świętego. Taki to był nasz Kostek. Ze wszystkimi rozmawiał, bez skrępowania. Biskup też niejednokrotnie wypytywał o Kostka.
Płakał jak dziecko, kiedy zobaczył w telewizji, tak, bo on miał telewizor w tej swojej chałupie, jak kiedyś podczas Anioł Pański gołąb usiadł na głowie Ojca Świętego. I płakał za każdym razem, kiedy o tym opowiadał. Bo wicie, to był Duch Święty. Innym nie usiadł, a jemu usiadł, i co wy na to… Do spowiedzi nie chodził, bo jak twierdził, nie miał grzechów. Zawsze przystępował do Komunii Świętej. I wtedy tak łagodnie się uśmiechał. Coś go pchało do tego. A na pytanie, czy jest szczęśliwym człowiekiem, bezradnie rozkładał ręce: ? No jo nie wim. Przecież skąd jo mom wiedzieć? Jo bym tak rozumiał, bo skoro jo nikomu nic nie winien, to co jo mogę mieć, jakieś złe drogi… No to o to chodzi.
Był to najbiedniejszy, ale również najszczęśliwszy człowiek, jakiego spotkałem w życiu. Chociaż odszedł od nas, to przecież pozostał wśród nas. Nie ma przecież rozłąki ze zmarłymi. Zmienia się tylko sposób naszego z nimi obcowania. Bo kiedy ich ludzki szczątek oddajemy cmentarnej ziemi na przechowanie, to nie tyle jest to akt żałoby, ile akt wierności. Kostek od nas nie odszedł. Ani my nie odeszliśmy od Kostka. Kostek na zawsze pozostanie na Jamnej. Pozostanie w naszych modlitwach. A kiedy mgły zasnują jamneńskie wzgórze, to przecież znowu zobaczę Kostka, jak wlecze za sobą gałęzie z lasu, albo z trudem niesie wiadro z wodą, przystając na chwilę. Bo Jamnej nie można sobie wyobrazić bez Kostka. Tak postanowił Pan Bóg.
Jan Góra OP