Pan sp. Czesław Masztalerz był najstarszym żyjącym mieszkańcem wsi Jamna, a zarazem były właściciel domu bł. Czesława.
Z góry przepraszam za różne takie niedociągnięcia, bo to już lata… Jeżeli mam opowiedzieć, no to od początku, jak się zaczęło.Więc był to poniedziałek, dzień 24 września 44 roku, dziewiąta godzina rano. Zobaczyłem, że zza tej górki widać ogromne dymy. Wyszedłem na górkę, patrzę w tę stronę, gdzie jest przysiółek taki od Bukowca, Górzyskiem się nazywa, tam były dwa domy. Paliły się one i strzały stamtąd dochodziły. Powiedziałem do brata: uciekajmy do lasu, bo tu już się pali. Niemcy przyprowadzili z Jasiennej ośmiu Maścierz, których zabrali od młocki, gdzie ciągnęli młockarnię. Podzielili ich na dwoje. Sześciu zostawili w stodołach, a dwóch wzięli do kuchni. Tamtych sześciu zastrzelili na boiskach i tam, na tych boiskach pozostali aż się spalili. Tych dwóch w kuchni torturowali. Była tam jeszcze stara kobieta, Potok, matka Baranowej. I ona to wszystko słyszała, ale wiedziała, że z nią zrobią to samo. Starała się więc w jakiś sposób, umknąć, ale nie było możliwości, pozostało jej tylko okno w pokoju. Więc tak wychodziła z kuchni, przechodziła, przymykała drzwi, wracała, aż to okno sobie otworzyła i przez to okno hop! I udało się. I tam był ogromny taki łopian. Ona wśliznęła się tam i leżała, choć ją tam bardzo dusił gorąc i smród łopianu. Ale leżała tam, bo Niemcy naokoło byli.
Wreszcie zarządzenie jakieś było dla Niemców opuścić tutaj i iść tam, w te doły gdzie Cewka, gdzie Potok Jasiek był. Przyszli, ale tam nie było ludzi, bo pouciekali z chałup, chyba że nie byli to ludzie młodzi. A potem szli pod tych Potoków zwanych Solarzem i tu, do tej piwnicy, o której jest mowa.
W tej piwnicy było ich sporo. Myśleli że są już schowani, tymczasem tam było najgorzej. Wychodzić! Nikt nie chciał wychodzić. Więc tak każdy wskazywał na tę matkę z małym dzieckiem, bo to było najmniejsze, takie roczne dziecko. Było z nią jeszcze dwóch chłopaków, jeden miał siedem lat, drugi chyba pięć. Więc ona nareszcie wyszła. Wzięła obraz Matki Boskiej (chyba to był obraz Matki Boskiej), tego chłopaka najmniejszego wtuliła i wyszła. Tam ją jeszcze o coś pytali, niewiele. I najpierw, zastrzelili to dziecko matce na rękach. (Mówię to, nie widziałem, tylko mówię to, co opowiadał mi stary Solarz, który tam był w tej piwnicy. Uważam, że to tak było.) Więc potem tych dwóch chłopców, a potem ją i… Dalej wychodzić, bo strzelamy do piwnicy! No to wypchali znów takiego starego dziadka, to zastrzelili go od razu. No to znów kogoś, to taką starą kobietę, Potok Antoninę. Też ją zastrzelili. Jeszcze pozostało ich parę. Nikt nie chciał już iść, strzelili do tej piwnicy. Przestrzelili starą babkę, matkę tej, która z dziećmi zginęła. Ale jakoś tak płytko, że wyszła z tego, kula nie przeszła przez jelita, tylko po wierzchu. Ale ranę miała ogromną. I potem znów wołali. Została jeszcze Chadała, Genowefa to była chyba, Chadała. Taka dziewczyna szesnastoletnia. To ja wypchnęli i ją też zastrzelili. Był tam wciąż jeszcze ojciec z dziećmi, ten stary Solarz. Też był Potok, tylko oni tak nazywali go Solarzem. I wtenczas powiada: Co mamy wychodzić? Mają nas wybić przy piwnicy, to niech nas wybiją w piwnicy. No i kazał wszystkim, żeby się pokładli. To były jego dzieci przeważnie. Pokładli się więc w piwnicy, a Niemcy ją podpalili. Miała z przodu takie szopy, które się paliły. Dym i gorąc dusił wszystkich. Więc Potok powiada: Udusimy się. Nie strzelali już wtedy do piwnicy. Ucichło tak, że może już poszli. Ja idę najprzódy – powiada ten Solarz – jak wyjdę i nie krzyknę, to uciekajcie wszyscy, a jak będą tu szli to krzyknę, to nie wychodźcie albo wychodźcie -jak chcecie. Było tam jeszcze tych dzieci chyba sześcioro, ot takie małe były jeszcze. Ale już przez te ogary, przez ten gorąc potrafiły przejść. No ale w przejściu leżeli zabici, a było tam przecież wąsko. Poopalali się. I stary nie krzyknął, więc wszyscy przez te ogary uciekali i na dół, do lasu. Tam w lesie ojciec czekał na nich, zajął się troszkę nimi i uciekali wszyscy. Nie było co robić, kule leciały z jednej strony i z drugiej strony. Te budynki tam podpalili, to były wielkie tuszczwy troszkę wyżej pola, na którym były drugie budynki. No, też to podpalili, paliło się tam ogromnie.
Niemcy poszli potem do Wickowskiego, tam zaraz wszystko spalili, bo nikogo tam nie było. No, potem Zawada, a jeszcze na początek u Woźniaka. Wszystko podpalali, ale tam nie było kogo już mordować, bo ludzie uciekli wszyscy. Była pustka, tylko pozostała tam pierwsza żona Krakowskiego. Ona była tam przez cały czas. A tak to wszystko uciekło w lasy.
I 24 pod wieczór przyszli tu, na tę stronę, podpalili Hendryka Skrobisia, na końcu tego osiedla. A potem, prawda, przyszli tu do nas. U nas były zabudowania wielkie. Acha, opuściłem jeszcze, że na górce była szkoła i tam, gdzie ja mieszkam teraz, tam stały budynki folwarczne należące do Kuśmy, dolne – do dziedzica. I to wszystko z góreńskiego zostało podpalone pociskami jakimiś. Także oni jeszcze nie przyszli, a to się już paliło. Potem, jak tu przyszli, to mnie nie było, ja uciekłem w las. Ale ojciec był stary, więc powiada: Co ja tu będę uciekał, gdzież by kto się bał takiego starego dziada jak ja, albo co. Nie uciekał. Podpalili wszystko. I kiedy stajnie zaczęły płonąć, ojciec wziął, odciął od żłobu jedną krowę. Wziął ją za łańcuch i poszedł w tym kierunku. Zeszedł troszkę w tamtą drogę, gdzie zastrzelili go. Dostał kulę, za lewym uchem, a za prawym okiem wyszczerbiło mu całkiem. Była z nim taka stara, nazywana Maryną Brończyconką, ale ona się nazywała po mężu Potok Maria. Ona wzięła tę krowę i pociągnęła pod las. Tam ją puściła. Dopiero potem mi opowiadała jak było.
To było pod wieczór 24. We wtorek dopiero po podpaleniu wycofali się gdzieś, na Bukowiec. No i we wtorek rano przyszli znowóż. I poszli obławą przez lasy, to znaczy tak bardzo blisko jeden drugiego, że tak się dotykali. I wszędzie, paryją, nie paryją, wszędzie szli. Ja byłem w lesie. Nie było się gdzie schować. Kiedy już zobaczyłem i domyślałem się, co się dzieje, to już nie było gdzie chodzić, bo było tak widać z drugiej strony góry każdy ruch. Leżałem pod taką młodzieżą jodłową. Tam się wciągnęłem, gdzie były takie dwie grubsze jodły nachylone i tam się położyłem w to miejsce. I tak leżałem. Oni podeszli już całkiem blisko mnie. Były tam dwa drzewa ścięte. Zarządzili spoczynek. Na całym pasie co było widać, wszyscy siadali, kładli się, na tym, tam w lesie. Ten, co siedział tak troszkę skosem mnie, miał psa na smyczy, takiego wielkiego. Ten pies się tak kręcił. Raz szedł ku mnie, to ja se myślałem: już to. A potem on się wrócił, choć go tam nie ciągnął za smycz, ale się tak pokręcił i wrócił się. To na tyle było tego samego. Nareszcie idą. Więc się podzielili, ponieważ te dwie jodełki wyższe były tak, to nie mieli tu przejścia, gdzie ja byłem. Koło samej głowy górą i koło samych nóg dołem mi przeszli i znów się złączyli i poszli w las. A ja zostałem.
Wyżej troszkę wyszli, a tam był partyzant, który miał karabin maszynowy. Usadowił się w takim dołku w lesie. Jak oni przyszli już blisko, to on po nich zaczął strzelać. A oni pokładli się. Ja widziałem, bo to było mniej więcej w głębi. Znów jak się uspokoiło, podnieśli się, coś tam gadali. A on pomalutku z tego dołka, bo tak się już usadowił, żeby do paryji. Kto wie co to paryja w lesie? To wielkie doliny takie, tam, gdzie woda płynie. Więc on się tak z tego tam wydobył i nareszcie tak jak wałek stoczył się do tej paryji. A oni tak za nim troszkę postrzelili i radzi z tego, że on już nie strzela, poszli do góry. A w górze tu wszędzie ich było pełno. Wyszli więc już na pola, no i byli szczęśliwi, że przeszli las. I nikogo nie mieli, bo nikt nie dał się złapać, tak każdy się krył. Było tam troszkę więcej ludzi, ale każdy gdzieś się tak pchał, schylał, żeby go nie widzieli. Co ja jeszcze mam powiedzieć? Wybaczcie, że tak czasem do niczego mówię, ale to są dla mnie przykre chwile. A, jeszcze opowiem wam, jak przyszedłem z lasu. Więc we wtorek…
– Panie Czesławie, a to było gdzieś tutaj, w tych lasach?
– Tak, tutaj.
– Tu poniżej?
Poniżej, tak. A ojciec leżał tak jak ostojniki są, troszeczkę, tu, jak się kroki da w tamtą stronę.
Poniżej tego krzyża, poniżej polowego ołtarza.
Tak. We wtorek, już po przejściu ich, bo to prędko się już, jak wyszli na pola, to już się prędko usuwali w tym kierunku skąd przyszli, w stronę Bukowca. A partyzantka była na tych górkach, tu. Oni poszli pod osłoną nocy, mieli zamiar przejść w Jastrzębiej. Ale w Jastrzębiej już ostrzeliwali Niemcy, bo byli tam okopani. Nie dało się. Wycofali się do lasów tych olszowskich. I potem poszli na Suchą Górę, tam, to znaczy tak Jastrzębia, Olszowa. I tam, było jakieś, nie wiem, tego to nie wiem, czy tam było jakieś porozumienie między nimi, czy w ogóle nie było porozumienia. Tylko oni poszli, a Niemców było pod każdą wierzbą po dwóch, trzech i tak stali tam. A partyzantka tak jeden za drugim, jak sznur. Ani jednego strzału nie było. Spokojnie stali tam Niemcy zadowoleni, że do nich nie strzelają. I Niemcy przestali spokojnie i partyzantka przeszła tam bez niczego, bez strzału.
A ja, jakem szedł stamtąd, przeszedłem tam głęboką paryją. Do paryi było się łatwo dostać, bo zjechał. Tylko z paryi wyjść było trudno. To był już piątek wieczór, no a ja w poniedziałek poszedłem po śniadaniu. No i potem ani wody nie napiłem się, to już było za długo. Czułem już, że miałem gorączkę i szedłem tutaj, żeby kogoś swojego. Poczułem, że gorączka mnie już zaczyna brać. Słyszałem, że moja matka woła na mnie. A nie wierzyłem. I wyszedłem tu, właśnie w tym miejscu, gdzie leżał ojciec. Tam trochę księżyc świecił. Leżał tam koc. Podleciałem, oglądałem koc, ściągnąłem na dół, do cienia. Tam zobaczyłem, że na tym kocu jest krew. Ten koc brał zawsze ojciec jak gdzieś szedł. Z bydłem gdzieś to tak, to brał ten koc. I wtenczas zobaczyłem, że ktoś tam leży. Pomimo że świecił tam księżyc poszedłem – ojciec leżał. Nie wiem, jak tam było i jak długo było. W każdym razie obudziła mnie ta sama kobieta, która wzięła od ojca krowę. Pociągnęła mnie za ubranie:
– Co ty tu robisz? – powiedziała do mnie.
– Widzisz, że leżę.
– A po co? Uciekaj stąd, bo mogą Niemcy nadejść.
Podniosłem wtedy głowę i pomyślałem: może by… I widziałem, że już tu nie ma niczego, że wszystko spalone. Bo już było widać, że tylko dymiły jeszcze spaleniska. I przyszedłem. W tym miejscu, w tym miejscu akurat była piwnica, taka sklepiona. Tam moja matka i Kostka matka z małymi dziećmi. Jeszcze ktoś, takie, takie małe dzieci przeważnie i stare kobiety jeszcze były tam. I zaraz mi opowiadały jak to u Solarza w piwnicy wybili. Nie właź do piwnicy nawet, ino uciekaj. Ale mama nie dała mi uciekać. Już, boś głodny, to udojem mleka, to się napijesz. – mówi mama do mnie. A ja tak tylko troszkę się zatrzymałem. Za moment widzę, że już po tym pagórku Niemcy idą. A tu nie ma niczego, widać mnie całkiem. Więc pomału, pomału popod snopki poszedłem w las. Tam pełno było ludzi. Nie było tam co robić. Przeszdłem przez ten las. Ale jeszcze wyszedłem z lasu, potem tak nie było widać, tu u Woźniaka zrobili rewizję, tam latali ci Niemcy i wracali, wreszcie poszli. Ja pomału przyszedłem tu. O, a jeszcze byli trochę, uprowadzali zwierzęta stamtąd. Jak mnie spostrzegli, no to: Kom. Musiałem tam iść i pędzili mnie drogą, razem starego Skrobisia, Skrobisiową matkę (już nie matkę, bo to była babka Staszka). No i mnie zabrali . I przyszedł Niemiec i mnie pytał. Ja powiedziałem:
– No ja nie wiem.
– A kto to spalił?
– Ja nie wiem.
– A są bandyci?
– Może byli, ja nie wiem, nie widziałem.
To on mnie uderzył z tej i z tej, tak że mi zaraz trzy zęby wychylone na język. Nie mogłem ani słowa powiedzieć, bo wziął mnie tak i wyłamał w drugą stonę. No i potem mnie po głowie, raz i ja wtenczas uciekłem z powrotem do lasu. I to był koniec spotykania się z nimi. Bo oni cały czas tu jeszcze chodzili. Tylko że już ja nie dałem się złapać nigdzie w lesie, z lasu nie wyszedłem.
Za tydzień powiedzieli do sołtysa Chadały, że mogą Jamnioki wychodzić już, jak chcą, to mogą wychodzić i przychodzić, nikt im nie będzie bronił. No to dobre i to. Ale nie było po co wychodzić. Ludzie na tych spaleniskach… No zresztą nie ma o czym opowiadać. Wiadomo, że jak nie ma nic, to nie ma nic. Zima się zbliżała. Ani dachu, ani jedzenia, ani niczego. Nie ma co tego nawet wspominać. I na tym ja kończę to moje opowiadanie. A to wybaczcie za wszystkie niedociągnięcia, bo jużem stary i już zapominam się. A zresztą, do niktórych spraw nie chce się wracać, bo nie ma po co. Były czasy ciężkie. Proszę pana, a w tym budynku, gdzie my teraz siedzimy była kiedyś szkoła, tak? Ten budynek obok. Na tej górce była szkoła wybudowana przed wojną jeszcze parę lat. Podpalili ją i nie było szkoły. Siedemdziesiąt sześć dzieci było do szkoły, ale nie było szkoły. Ja ten budynek, ten wybudowałem ponieważ mieliśmy las dobry, więc matka powiedziała kiedyś: Jakbyście wy chłopaki poszli, a nacięli drzewa, może byśmy postawili jaką chałupę. No to dobrze, jak mama pozwala wyrąbać las, no to wyrąbiemy. Poszliśmy z Jaśkiem i tego drzewa narąbaliśmy mnóstwo. Bo było dość drzewa, bo las był dobry. Potem trzeba było to drzewo obrobić, ale żaden z nas nie umiał, bo jak dotąd nie było potrzeby. Więc trzeba by nająć. Ale za co? Nie ma za co. No w końcu był taki, który, prawda, obiecał nam pomóc, że siekierą dacie radę, a toporem to ja wam pomogę. To był z Posadowej Górowej, tam taki młody człowiek. I przyszedł. Obrabialiśmy i obrobiali my i wybudowałem ten dom. Potem na węgle to już siedział inny. I Jaś i ja, oboje węgła rąbaliśmy, to już umieliśmy. Jak postawiliśmy, to pokryliśmy to słomą, bo to były już drugie zbiory, to już mieliśmy swoją słomę. I ten budynek był jeszcze w połowie nie wykończony. Ktoś powiedział: Słuchaj Czesiek (bo mama już umarła) jakby tak tu szkołę zrobić? Ja mówię: No to jak? Przecież to jeszcze nie skończone tak, żeby można szkołę. No mogłyby, nauczyciele mogliby zamieszkać, a ja bym poszedł stąd, to by mogli zamieszkać tu, gdzie ja mieszkam. Ale trafił się znowu taki, kto obiecał i dał suche kloce w lesie, to był ksiądz proboszcz w Bruśniku. Miał drzewa w lesie troszeńkę i dał kloce. Przewieźliśmy je do Koślic do tartaku i były deski na podłogi i powały. My to już dużo sami zrobiliśmy. I było to już tak podkończone trochę. Więc powiedziałem: Niech będzie to szkoła, żeby dzieci tak nie marnowały się. I zaczęła się szkoła. Potem robili zbiorcze szkoły, ale to było chyba za trzydzieści lat. Poszli już do Paleśnicy, do Siekierczyny, podzielili te dzieci i było już coraz mniej. Więc urządzili tu PeTeK, Tarnów urządził. Ja zostałem gospodarzem nad tym. No to byłem tam, przez sześć lat chyba. A potem trafił się wójt, który zaczął prawo o ten budynek, przez zasiedzenie. I ten plac i to. Więc do sądu dalej, znów do Brzeska. Cudowali, ciężko cudowali, aż nareszcie wydali wyrok, że to jest nie moje. No i tak było. Krzyczałem im tam strasznie głośno po tym wyroku, że z drugiej sali przyszedł sędzia:
– Co się dzieje, że takie krzyki?
– A bo to są same kłamce i same złodzieje, ukradli mi chałupę. A gdzie ja będę mieszkał? Bo to są złodzieje i kłamce.
No to coś powiedział do tej sędziny i na tym się skończyło. I zabrali mi to. Potem drugi wójt przyszedł, dał to dominikanom. Łaskę zrobił on, nie było co gadać. Postawiliśmy sobie tę małą budzinę, tak jak było tu.
A w którym roku ten dom, a w którym tamten pan postawił?
Tamten był z 50 do 52 roku, coś w okolicach. A ten, to już nie pamiętam dokładnie, gdzieś to już było, nie wiem, siedemdziesiąty któryś. Nie pamiętam tej daty. W każdym razie za długo. W tej też tam mieszkałem, taka była tylko, były ściany dziurawe, które utykałem czym jak mogłem, słomą przeważnie albo szmatą. Widzę jak się popatrzy, już dużo razy. No, jakoś się żyje. A teraz mieszkam tam na górze. I to wszysko, co mógłbym wam powiedzieć. Dziękuję wam, żeście słuchali tej mojej, takiego opowiadania dość dla mnie, może nie poskładanych dla wszystkich, bo to trudno, żeby tak ściśle opowiadać, to trzeba by było bardzo dużo czasu. Ale już nie mogę.