Tałes
Uparłem się, że musi koniecznie mi coś dać do pokoju Romana Brandstaettera, koniecznie coś żydowskiego, a najlepiej z Jerozolimy, gdzie mieszkali razem… Dobrze się składa, bo właśnie znowu tam się wybiera…
– Już wiem, co ojcu przywiozę, najprawdziwszy żydowski tałes, szal modlitewny, o ile się ojciec orientuje, jest to uroczysta szata wierzchnia używana przez Żydów podczas modlitw. Przywiozę ojcu, taki ładny, nowiutki, prosto ze sklepu… Zawiesi go tam ojciec, gdzieś przy zdjęciu Romana, dla pokazania drogi, jaką przebył.
O obietnicy już zapomniałem. W pokoju poety powiesiliśmy kilka portretowych zdjęć Romana Brandstaettera.
Pani Tamara wprawdzie pisaka kilka razy w liście, że tałes już ma dla mnie, ale że wolałaby mi go wręczyć osobiście… Aż któregoś dnia Jan Grzegorczyk przywiózł mi z Warszawy pakiecik z hebrajskimi napisami, a w środku nowiutki jedwabny tałes, haftowany złotymi nićmi. Przy pierwszej okazji zawiozłem go na Jamną i zawiesiłem tuż nad portretem Romana Brandstaettera w jego własnym pokoju w Domu Św. Jacka na Jamnej…
Spotkanie w nocy
Z nim samym spotkałem się, zanim go jeszcze zobaczyłem…
A tego wiersza przecież nie zapomnę. Było to w Krakowie, dawno, jeszcze przed moimi ślubami wieczystymi w zakonie. W Wielkim Tygodniu odprawialiśmy całonocne adoracje Najświętszego Sakramentu. Byliśmy ogromnie zmęczeni całodziennym sprzątaniem klasztoru. Budził, więc jeden drugiego, aby zawsze ktoś był obecny przed Najświętszym Sakramentem. Wtedy to właśnie wziąłem ze sobą ten tomik wierszy, który kilka dni wcześniej dostałem od brata Marcina z dedykacją. Wziąłem go trochę na wszelki wypadek, jakbym miał się nudzić albo nie wiedział, co ze sobą zrobić. Byłem sam w ogromnym kościele. Czuć było świeżo pastowaną posadzkę i kopeć z nieprzycinanych świec wokół monstrancji. Przestrzenie wysokiego, gotyckiego kościoła towarzyszyły mi swoją ciszą. Zmęczony całodziennym sprzątaniem, przygotowujący się do złożenia ślubów wieczystych w zakonie, a więc w pewnym sensie bezbronny, zostałem zaatakowany takim oto fragmentem:
To była rzeczywistość pełniejsza
Od tej, której ludzie zwykli upatrywać
w swoim życiu, w uprawie swojego ogrodu,
w żegludze i muzyce, w ukochaniu kobiety
I gromadzeniu majątku.
A chociaż jeszcze nie wiedzieli,
Że wiedza o niebiosach jest wiedzą o cierpieniu,
Już przeczuwali, ze lada chwila nastąpi
Przeistoczenie wszystkich wartości.
Bali się tej chwili. Zwróceni ku Jego twarzy
Jak ku otwartej dolinie,
Na której płynie rzeka proroków,
Drżeli z niepokoju. Ale już było za późno.
Młodzieniec ukląkł…
Przecież klęczałem… I tak samo jak przed chwilą czuć było świeżo pastowaną posadzkę i kopeć z nieprzycinanych świec wokół monstrancji. Przestrzenie wysokiego, gotyckiego kościoła nadal towarzyszyły mi swoją~ ciszą. Przeraziłem się, bo to o mnie była mowa. Przecież ja nic innego dotychczas nie drobiem, tylko poszukiwałem tej „rzeczywistości pewniejszej”. Przecież to była mowa o tym, czego sam jeszcze nie potrafiłem nazwać ani wskazać. Ten o „rzeczywistości pełniejszej” niejednokrotnie przychodził mi z pomocą, kiedy zmuszany byłem do udzielania odpowiedzi na stawiane mi pytania o powody i motywy mojego wstąpienia do zakonu. Wyręczał mnie. Byłem z tego wiersz a dumny, tak jakbym to ja sam go napisał albo przynajmniej mój ojciec. Było w tym coś z dumy małego chłopca, który powtarza ojcowskie sformułowania, nie mając jeszcze w zanadrzu swoich własnych, by popisać się przed innymi. Ale wszystko to, o czym opowiadał Brandstaetter, wydarzyło się naprawdę. Była to w istocie rzeczywistość pełniejsza. Rzeczywiście nastąpiło przeistoczenie wszystkich wartości. Powoli zacząłem się dowiadywać, że wiedza o niebiosach jest wiedzą o cierpieniu. A temu wszystkiemu towarzyszyły lęk i drżenie… Z jego osobą kojarzę wszystkie swoje fascynacje słowem.
Wiadomość o śmierci
Roman Brandstaetter nie żyje. Dowiaduję się o tym w Rzymie, na placu Świętego Piotra, z ust ojca Piotra Prusa, dominikanina. Czym prędzej wracam do kraju, aby zdążyć na ten pogrzeb. Odejście pisarza wprawiło nas w odrętwienie. Pustka i szarość panowały w mieście. Przynajmniej w świadomości ludzi, którzy odczuwali te stratę. Do modlitwy za zmarłego włączy się sam Ojciec Święty. Nie pierwszy już raz podziwiam Jego zdolność uczestnictwa.
Watykan, 1 listopada 1987
Drogi Ojcze Janie (czyli Drogi Jasiu)
Dziękuję za list, piękny i realistyczny. Modlimy się razem w intencjach tej samej „próby” , przez którą przechodzi pokolenie. I za śp. Romana. Niech przemawia do czasem „zmęczonych” chrześcijan żywiołowa wiara tego wielkiego chrześcijanina – syna Izraela. Serdecznie pozdrawiam i błogosławię.
JP II
Zyskiwać, posiadać, tracić słowa
Obecność Romana Brandstaettera w moim życiu… Opowiedziałem już to gdzie indziej. Innym, przeto zagadnieniem chciałbym się tutaj podzielić – problemem poszukiwania właściwego słowa, potrzebnego nam obu do wyrażenia rzeczywistości nas przekraczającej. Właściwe słowo, jakaś próba języka, język zdolny wyrazić tajemnicę samego siebie, a poprzez siebie – tajemnicę Boga Wcielonego.
Interesowała mnie zawsze cena, jaką pisarz, kaznodzieja lub mówca musi zapłacić za używane przez siebie słowa. Zastanawiała i fascynowała mnie zawsze sceneria tej transakcji z niebem, jak Pan Bóg egzekwuje swoje prawo do wypożyczenia słów ludziom i jak ich potem rozlicza. Słowo ludzkie uczestniczy, bowiem w boskiej mocy stwarzania. Nazywamy to tworzeniem, stwarzanie ex nihilo rezerwując dla czynności Bożej. A zatem na ile świadomie, a na ile w zapomnieniu używają pisarze i mówcy słowa? W jakim stopniu mają świadomość Boga nad sobą i używają słów mądrze i odpowiedzialnie, czy też używają ich na wyrost, bezwiednie…
W poszukiwaniu odpowiedniego słowa Roman Brandstaetter zaniechał, powstrzymał się od słowa na swój temat, i być może dzięki temu znalazł słowo o Chrystusie.
Zasypał czterdzieści lat swych przedwojennych dziejów, nakazując sobie milczenie. Czyżby i do niego stosowały się słowa wiersza Jerzego Lieberta pt. Jeździec? Przeczytajmy go wspólnie w całości.
Uciekałem przed Tobą w popłochu,
Chciałem zmylić, oszukać Ciebie
Lecz co dnia kolana uparte
Zostawiały ślady na niebie.
Dogoniłeś mnie, Jeźdźcze niebieski,
Stratowałeś, stanąłeś na mnie.
Ległem zbity, łaską podcięty
Jak dym, gdy wicher go nagnie.
Nie mam słów, by spod Ciebie się podnieść,
Coraz cięższa staje się mowa.
Czyżby słowa utrącić trzeba,
By jak duszę odzyskać słowa?
Czyli trzeba aż przejść przez siebie,
Twoim słowom siebie zawierzyć
Jeśli trzeba, to tratuj do dna,
Jestem tylko twoim żołnierzem.
Jedno wiem, i innych objawień
Nie potrzeba oczom i uszom
Uczyniwszy na wieki wyb6r,
W każdej chwili wybierać muszę.
Zawsze napawało mnie radością nowe jakieś wyrażenie, sąsiedztwo między wyrazami- Wykuwało ono jakby jakiś nowy prześwit czy otwór w moim umyśle i pozwalało widzieć nieco dalej. Dlatego, odkąd pamiętam, ryzyko słowotwórstwa, ryzyko nowego sformułowania czegoś ważnego, istotnego dla mnie zawsze mnie pociągało-… . Skąd się bierze słowo? Czy ono jest pierwsze, czy rzeczywistość, do której przystaje, którą opisuje?
Raz postawiłem to pytanie pisarzowi Andrzejowi Kijowskiemu, kiedy szliśmy razem któregoś majowego wieczoru koło kościoła Najświętszego Zbawiciela w Warszawie. – Jak to jest z tym słowem? Czy słowo jest pierwsze, czy rzeczywistość, którą oznacza?
– 0 ile dobrze pamiętam, to na początku było Słowo…- zaczął cedzić przez zęby. – Bo pisarz to jest uzurpator i zachowuje się trochę tak jak Pan Bóg, wymawia słowo i patrzy, co się dzieje, ryzykuje. Ja rzucam słowo przed siebie, trochę tak, jak rybak rzuca wędkę, i patrzę, bierze czy nie bierze. Jeśli bierze, koncentruję się na tym słowie, zauważam je, poświęcam mu więcej uwagi. Po prostu bierze, trafiłem. Walczą z nim, jak rybak walczy z rybą. Ona cięgnie jego, a on ją… To wspaniałe zajęcie, ryzykowna przygoda. Ale jakże tu żyć bez niej. Trzeba tylko rzucać mądrze, w sam raz, ani za blisko, ani za daleko. Bo jak rzuci się za daleko, to potem trzeba na oczach wszystkich się wycofywać…
A zatem słowo pierwsze, trochę na wzór Boga, słowo tworzy rzeczywistość, a jeśli już nie tworzy, to dookreśla, komponuje, współtworzy…
Inną odpowiedz dawała Anna Kamienska. Podejrzliwa była, jeśli chodzi o rzeczowniki abstrakcyjne, np. wolność, równość i braterstwo… Bała się ich i mnie przed nimi przestrzegała. Bała się ich, chociażby brzmiały najpobożniej: wiara, religia, katolicyzm…
– Ojcze, z tymi rzeczownikami, podobnie zresztą jak z przymiotnikami, trzeba ogromnie uważać. Bo jak metafora jest nieszczelna w swojej pierwszej warstwie, w warstwie rzeczywistości czy dosłowności, to wszystko wisi w później, staje się ideologią. Dosłowność jest sprawdzianem każdej metafory. Jej szczelność tuż przy ziemi. Jak nie, to przecieka. Robi się woda, nie literatura. Pisząc, trzeba być blisko ziemi, trzeba stać na ziemi, aby móc później wejść do nieba. Trzeba pisać o ziemi, kwiatach, kamieniu i nodze, i ręce, mało tego, trzeba je nazywać ich imionami własnymi, jak kanarek, słowik, wr6bel, szpak, kawka czy kuropatwa, a nie tylko ptak… Jakiż ubogi jest wtedy
Świat, jakaż redukcja Bożej rzeczywistości. Ojcze, musimy stale o tym pamiętać. Dać rzeczy odpowiednie SŁOWO. Ale rzecz jest zawsze pierwsza.
Najpierw Bóg stworzył Świat, a potem człowiek nadał mu odpowiednią nazwę, to, Ojcze, pamiętamy z Biblii… U ludzi najpierw jest postrzeganie zmysłami, a później umysł urabia odpowiednie pojecie i słowo. A u Boga też jest inaczej, bo tam najpierw jest słowo, które jest narzędziem boskiego stwarzania…
Kiedy przebiegam w myślach kaznodziejów, których zapamiętałem, i słowa, które usłyszałem, widzę wyraźnie, jak zmieniają się tonaże, akordy, kadencje i zwroty, jak zmienia się sposób mówienia i przemawiania. Każde pokolenie, środowisko, używając nawet tych samych słów, swoiście je zabarwia. Kaznodzieje odchodzą wraz z pokoleniem, do którego Bóg ich posłał. Podobnie aktorzy, pisarze… Ostają się tylko najwięksi. Zwyczajni piszą i mówią dla swojego pokolenia, dla swoich. Ich język tylko przez najbliższych bywa właściwie i precyzyjnie rozumiany. A cały wysiłek zmierza do tego, by trafić we właściwą tonację.
Pamiętam też zaproszenie aktorki z Krakowa, pani Danuty Michałowskiej, na jej spektakl w Poznaniu:
– Proszę, niech ojciec przyjdzie, zrobi mi tym wielka radość, to moje pożegnanie ze sceną. Tym przedstawieniem żegnam się. Moje pokolenie odchodzi, ja muszę razem z nim…
Ale wróćmy do sprawy: jaka jest cena, którą przychodzi nam zapłacić za wypowiedziane, napisane słowa? Nie wiem, czy to jest prawdą, nie sprawdzałem i nie chcę sprawdzać, ale słowa umierającego ks. Janusza Pasierba, że idzie do tego, o którym tyle w życiu mówił i pisał, że Ten Wielki Niewiadomy stanie się Kimś Bliskim, przytoczone mi przez kogoś nazajutrz po jego śmierci, stale wracają do mnie w chwili, kiedy piszę o Brandstaetterze. Zdumiewam się, dlaczego przy okazji właśnie Brandstaettera pojawiają się zwłaszcza ci, z którymi wojował za życia: Anna Kamieńska czy Janusz Pasierb. śmierć sadza ich wszystkich przy jednym wspó1nym stole SŁOWA, którego byli sługami.
Cena za słowo? Wypowiedziane, nadużyte, czy też najzwyczajniej w świecie używane, na co dzien. Walcząc ze sobą, odważam się sięgnąć po list Tamary Karren, który napisała do mnie w związku z Brandstaetterem. Długo nie chciałem tego robić, pamiętając o przekleństwie, jakie ściągnął na siebie jeden z synów Noego, Cham, gdy mówił o nagości swego ojca. On sam nam tego nie powiedział, nie znalazł odpowiedniego słowa, może zabrakło mu odwagi. On, mistrz słowa, poeta i pisarz, tłumacz Pisma Świętego, zaniemówił na swój własny temat… I może właśnie, dlatego, utraciwszy słowa, odzyskał je mówiąc o Chrystusie… Jego Pieśń o moim Chrystusie czy Jezus z Nazaretu… wyraziły jego samego bardziej niż najbardziej precyzyjna opowieść o samym sobie.