Już od dziesięciu lat Jamna jest moim instrumentem duszpasterskim, podobnie zresztą jak Lednica. Człowiek dojrzewa z latami i pragnie przekazać innym owoce swojego życia. Jest szczęśliwy, gdy ktoś chce niekiedy coś wziąć od niego. Więcej jest przecież szczęścia w dawaniu niż w braniu.
Od lat tuż po Wszystkich Świętych zapraszamy na Jamną księży, którzy chcieliby z nami pobyć, pomodlić się, odprawić rekolekcje, ale również pomyśleć wspólnie nad pracą z młodzieżą i przygotować przyszłoroczną Lednicę. Tak było i tym razem. Wspaniałe są te kapłańskie spotkania na Jamnej. Przybywają księża, którzy chcą i potrafią spać w śpiworach, których nie interesują formalności i standardy, ale autentyzm i kreatywność. Przyszłoroczna Lednica ma być na temat ewangelicznych panien mądrych i głupich oraz talentów. Nieprawdopodobnie mocno wybrzmiewało w tej księżowskiej społeczności pytanie o intensywność naszego czekania na Oblubieńca oraz o talenty, które otrzymaliśmy w dniu naszych święceń.
Czekanie jest miarą naszej miłości. Wypatrywanie Oblubieńca to nieustanne przygotowywanie dla Niego miejsca w swym sercu. Imponująca jest święta Faustyna w swym Dzienniczku, kiedy przez cały czas szykuje miejsce dla Chrystusa, a On odwzajemnia się jej tym samym. Takie serce, w którym jest przestrzeń dla Tego, kogo się kocha, jest jak ewangeliczna Betania. Pan Jezus powiedział wprost do św. Faustyny, że przyjdzie do jej serca odpocząć. Na Jamnej zastanawialiśmy się wspólnie nad kubaturą naszych serc. Talentem są nadzwyczajne uzdolnienia, w które zostaliśmy wyposażeni przez Stwórcę, ale podstawowym i bezsprzecznym talentem jest nasze człowieczeństwo, męskość i kobiecość, a w naszym księżowskim przypadku kapłaństwo. Zatem dominantą było pytanie, co zrobiliśmy z naszym kapłaństwem. Pomnożyliśmy czy też zakopaliśmy w ziemi, czekając na chwilę, w której będzie można oddać Panu to, czym nas przed laty obdarował. Ojciec Tomasz Dostatni wspaniale moderował rozmowę, a ta ciągnęła się długo. Księża zaczęli mówić i dzielić się sobą, swoim doświadczeniem i swoim kapłaństwem. Nie zdając sobie z tego do końca sprawy, staliśmy się terapeutyczną grupą wsparcia, jakże nam wszystkim potrzebną. Najbardziej wzruszający moment nastąpił, kiedy podniosłem ręce, aby zacząć odmawiać prefację, a tu nagle ruszyło kilkudziesięciu ubranych na biało mężczyzn, aby podejść do ołtarza, otoczyć go i wyciągnąć nad nim ręce. Byliśmy sami w pustym kościele, ale z Tym, który nas wezwał po imieniu i umiłował. Do mrocznego wnętrza wpadała ciemność wieczoru i nieliczne światełka z oddali. Nad całym naszym spotkaniem, pełnym ciszy i refleksji dzwoniło pytanie, co zrobiłem z tym talentem, którym jest powierzone mi Chrystusowe kapłaństwo. Sprywatyzowałem, zamieniłem na drobne czy też wyposażony w taki dar pomnażam dobra nadprzyrodzone?
Po trzech dniach księża wyjeżdżali niechętnie. Gościnny dom zatrzymywał, obowiązki i prace wyganiały natomiast miłych gości.
* * *
Potem był jeden dzień przerwy i przyjechały na rekolekcje kobiety. Autokar z Poznania i kilka pań z innych stron Polski, znowu kilkadziesiąt osób.
To dopiero było doświadczenie dotąd mi nieznane. Panie natychmiast opanowały kuchnię, zaczęły sobie mówić po imieniu, nawet zdrobniale i czule. Jednego wieczoru przybyły do nas inne panie z Krakowa ze spektaklem Ryngraf polski, co na chwilę odmieniło tonację naszego spotkania, uwzniośliło atmosferę. Od razu rozwiesiły flagę narodową, uderzyły w dzwon Zygmunta, rzuciły nas na kolana i kazały śpiewać Bogurodzicę. Zapachniało obwarzankami, Lajkonikiem i płótnami Matejki. Jakbym na chwilę zobaczył pana Ślazyka z kościoła Mariackiego, który obwieszony szkolnymi tarczami z celebrowanym wysiłkiem otwierał w obecności zebranych skrzydła ołtarza Wita Stwosza i podniosłym głosem przemawiał do młodzieży.
Zwyczajność i patos skrzyżowały się i zwarły. Panie śmiało zawojowały nasz dom, mniej natomiast śmiałe były w kościele, ale i tutaj czyniły postępy. Miały miliony pomysłów na teraz i na przyszłość. Obiecywaliśmy sobie wszyscy częściej niż zwykle odwiedzać Matkę Bożą Jamneńską ? Matkę Niezawodnej Nadziei.
* * *
Nad tymi wszystkimi doświadczeniami dominowało u mnie pragnienie znalezienia atmosfery i klimatu, w którym dokonywałby się przekaz Ewangelii. Jedna wypowiedź księdza Tadeusza przykuła moją uwagę i dała mi wiele do myślenia. Nie mogłem się od niej uwolnić. ?W naszej diecezji jest sporo kapłanów. Niemal z co drugiego domu pochodzi ksiądz. Niedaleko od parafii, w której pracuje, ma swoją rodzinę, dziadków i rodziców, siostry i braci, kuzynów i kuzynki. Oni widzieli go i znają od dziecka. Kontakty są rodzinne, niezobowiązujące, rekreacyjne. ?No cóż stary, nie bądź taki święty, nie przesadzaj, znamy cię od dziecka? ? komentują jego kazania. Trudno takiemu księdzu być ojcem, trudno wymagać, kiedy samemu stoi się na podwyższeniu i przemawia tonem uroczystym. Na dodatek w diecezji kultywującej tradycyjny klimat duszpasterstwa obowiązuje reguła doboru stylu do przekazywanych treści. Skoro treści są podniosłe, to i styl powinien być odpowiedni. Trudno z kuzynką mówić takim językiem poważnie?. Z podobnym problemem borykał się sam Pan Jezus, mając niemało kłopotów z ludźmi z Nazaretu.
Myślałem o tym wszystkim, chodząc po Jamnej w portkach i czapce naciągniętej na uszy. Jak nazywać na nowo treści najważniejsze na użytek tych, których kochamy? Jak zrobić ze zdań twierdzących zdania powinnościowe, aby to, co zostało nam dane, było równocześnie tym, co zadane. Jak coś jest takie, a nie inne, to powinno się stawać jeszcze lepsze. Jeszcze bardziej stawaj się tym, kim jesteś.
Jan Góra OP