W drodze 9/2002

Powoli dojrzewają jeżyny. Za chwilę będzie ich wysyp. Trzeba zrobić przetwory ? na zimę będzie jak znalazł… Intuicyjnie czułem, że trzeba być otwartym i mieć serce dla każdego. Intuicyjnie czułem, że w kapłaństwie, jak w małżeństwie, trzeba przyjąć każde dziecko, które Pan Bóg daje. Intuicyjnie czułem, że kapłaństwo, jak małżeństwo, może grzeszyć egoistycznym zamknięciem i trwożliwym strzeżeniem zdobytych pozycji i osiągniętych dóbr.
Kiedyś Ania spytała mnie, czy przypadkiem nie mamy zbyt wielkich dóbr na Jamnej, bo jest tu kilka domów i trochę lasu i łąki. Odpowiedziałem jej wtedy, że gdyby to było tylko dla mnie i dla niej, to na pewno zgrzeszylibyśmy nadmiarem posiadania, ale że dzielimy się z innymi, to stale mamy za mało.

Starając się być wierny sobie i Ewangelii, otwarłem dom jamneński przed dziećmi z domu dziecka. Zadzwoniła kiedyś do mnie przemiła siostra i powiedziała, że jeżeli się nie zgodzę, to dzieci z domu dziecka na żadne wakacje nie pojadą. Zawsze jeździłem na wakacje, zgodziłem się więc, zważywszy, że dzieci nie przyjadą same, ale z wychowawcami.
I tak przybyły do nas dzieci, a raczej młodzież, wraz z dwiema siostrami i opiekunami. Na początku dzieci zostały poinformowane przez swoich wychowawców, że przyjechały na wakacje, a nie do pracy, a na Mszę i modlitwę mogą przyjść, ale w niedzielę, bo w dzień powszedni nie ma przecież obowiązku.

Dom nasz na Jamnej powstał i stoi dzięki modlitwie i pracy wszystkich domowników i gości. Sami składamy się na wyżywienie i utrzymanie domu oraz dbamy o porządek i ład w kościele i w domu.
Modlitwa i praca, które zbudowały Europę, budują Jamną i zapewniają zrównoważony i harmonijny rytm domu św. Jacka, bł. Czesława i bł. Bronisławy Odrowążów.
Po raz pierwszy znalazłem się w sytuacji bez wyjścia, bo najchętniej zatrzymałbym młodzież, z którą dałbym sobie radę, a wygoniłbym na zbity pysk wychowawców, którym wszystko inne było we głowie, ale nie dobro dzieci. Chcieli mieć święty spokój i tyle. Oportunizm i lenistwo, jawny sprzeciw i kontestacja programu i rytmu domu były negatywnym przykładem i obrazą zdroworozsądkowego myślenia przez działania na teraz, a jeszcze bardziej na przyszłość.

Młodzież pochwalona i zachęcona nielegalnie przychodziła do pracy i na Mszę świetą, na jutrznię i na nieszpory, jak za najgorszych peerelowskich czasów, kiedy bywanie w kościele i na kościelnym podwórku było przestępstwem.
Na własne oczy zobaczyłem jak ten, którego powołaniem jest ukazywać perspektywy rozwoju i możliwości, stanął na drodze a swoim oportunizmem i brakiem wyobraźni zagradzał młodemu drogę uczestnictwa i zaangażowania. Gdyby to była jeszcze sprawa wyboru między rozwojem poprzez pracę a godziwą rozrywką, turystyką. Wychowawcy płci obojga bardziej zajęci byli sobą niż dziećmi. Wszystko wskazywało na to, że to miały być ich wakacje, a nie wakacje dzieci.

Ze zgrozą pomyślałem o tym, jak można uniemożliwić rozwój drugiego człowieka swoim brakiem wyobraźni oraz ciasnotą umysłową i duchową.
Dewaloryzacja. Ci wychowawcy pozbawili wartości zaangażowania młodych we wspólne budowanie domu, we wspólną pracę, w możliwość przyjaźni z rówieśnikami, w sens wspólnej modlitwy. Trzymali się na boku i na boku trzymali młodzież, która zmęczona nicnierobieniem zjawiała się na wspólne posiłki. ?Nic tak nie męczy jak czekanie na obiad? ? wyznało jedno z dzieci znużone ?atrakcjami? przygotowanymi przez wychowawców. Znacząca jest historia dwóch najgroźniejszych osiłków mających wszystko gdzieś i zachowujących się wobec mnie prowokacyjnie. Na koniec pobytu to właśnie oni okazali się najbardziej zaangażowani we wspólną pracę. To oni zbuntowali się przeciw przymusowemu nicnierobieniu i z zawzięciem kopali rowy.

Ze smutkiem myślałem o wychowawcach. Dlaczego tacy nieudacznicy mają możliwość deprawowania młodych i zagradzania im drogi? Co gorsze, niektóre osoby z opiekunów to byli katecheci. Tylko, że byli to katecheci na wakacjach. Jak straszna jest niemoc we własnym domu. Pozostaje tylko modlitwa.

* * *

Innym znowu razem gościli u nas niepełnosprawni z opiekunami. Niepełnosprawni, jak niepełnosprawni. Dobrzy weseli, niekiedy roszczeniowcy. Wszyscy się nad nimi litują i wszystko im dają, bo im się należy. Spośród opiekunów trzy ?gwiazdki?, zwróciły moją uwagę swoją urodą.
– Co, gwiazdy, porabiacie? – zaczepiłem panienki.
– My, tragicznie, studiujemy fizykoterapię… ale to bez przyszłości i bez szans. Wszyscy nam to mówią – i nauczyciele, i rodzice. Cóż można w takim miasteczku jak nasze? Pracy nie ma i nie będzie, nie ma pieniędzy na otwarcie działalności…
-To straszne? – pomyślałem. Przypomniały mi się słowa rektora Akademii Rolniczej w Poznaniu, który w swym przemówieniu inauguracyjnym na początku roku akademickiego powiedział, żeby wszyscy malkontenci, niezadowoleni, rozżaleni, niespełnieni nie zbliżali się do młodzieży i nie zarażali jej swoją chorobą, a raczej natychmiast poprosili o zwolnienie z pracy, bo więcej zła wyrządzą młodym, niż przyniosą dobrego.
Odpowiedziałem dziewczynom: ? Najpierw trzeba dobrze skończyć szkołę. Następnie nie wolno słuchać tych głupot, które osłabiają. Nie wolno takich rzeczy powtarzać, bo robicie sobie krzywdę. Potem należy nawiązać kontakt z księdzem proboszczem i wypożyczyć salę przy parafii, a wiele stoi pustych od czasu, jak religia przeszła do szkół. Należy zdobyć trzy materace i dzbanek do kawy. Wreszcie należy otworzyć przyparafialny punkt rehabilitacyjny dla osób po pięćdziesiątce z parafii i spoza niej. Każda pani i pan po pięćdziesiątce ma problemy z kręgosłupem i nogami. Przez rok świadczycie usługi gratis, mało, że gratis, dopłacacie do tego interesu, ale po roku każda z was otwiera prywatny gabinet rehabilitacyjny, fizykoterapii i masażu. Ileż dobra, ileż pomocy, ileż radości. Starsi wracają do normy, bóle kręgosłupa i nóg ustają, a wy macie sensowne zajęcie i pracę. Tylko chwalić Pana Boga.

* * *

Kiedy tak użalałem się nad niezaradnością panienek, przyszedł mi pomysł, z którym chodzę już od dawna, dotyczący księży. Koniecznie muszę go opatentować.
Gdybym był biskupem, ale, chwała Bogu, nigdy nie będę, nakazałbym zawczasu pod groźbą utraty zbawienia każdemu księdzu zdobyć kawałek ziemi. Minimum 5 ha jako jądro substancji oraz drugie 5 ha jako otulinę. Teren ten nakazałbym urządzić jako park z elementami gospodarstwa rolniczego, co byłoby już pomysłem duszpasterskim. Sadzenie drzew na wiosnę i w jesieni. Na okrągło. Ziemia sama podpowiada, co należy zrobić. Modrzew rośnie szybko. Cóż za integrujące działanie. Następnie nakazałbym wybudowanie domku, szałasu albo willi z drewna lub nowoczesnych materiałów. Koniecznie z kominkiem. Ostatecznie może być nawet ogrzewany namiot.
Wyobrażam sobie, jak taki ksiądz zająłby się urządzaniem terenu, następnie domu, a do tego urządzania zaprosiłby wielu i samo to byłoby wielką wartością. Jakże smakowałaby wspólna modlitwa po takiej robocie. Wreszcie miałby gdzie zaprosić swoich ludzi (niezależnie czy jest wikariuszem, czy proboszczem) i modlić się z nimi wspólnie, pracować, przyjaźnić się, opowiadać i w końcu przygotować na śmierć. Ziemia jest najlepszą nauczycielką życia i wiary. Człowiek dojrzewa normalnie, bez szaleństwa, szuka wspólnoty z innymi i z Bogiem.
Wyposażonemu w taki instrument pedagogiczny i duszpasterski kapłanowi nie groziłby już żaden dom starców, ponieważ miałby zaplecze, ludzie mogliby go odwiedzać, opiekować się nim, a on opiekowałby się nimi pod względem duchowym i miałby coś do przekazania tym, którzy zadbają o niego na starość. Nie byłby zdany na łaskę kurialistów i bez lęku zbliżałby się do swej jesieni życia ? byłby u siebie i na swoim, dożywałby i umierałby godnie. Dzieliłby swój dom z tymi, którzy chcieliby z nim być. Ksiądz też człowiek, cóż za odkrycie, musi umierać wśród swoich, a nie na wygnaniu. Musi być wśród ludzi, którym na nim i na jego zbawieniu zależy, którzy będą pielęgnować jego grób.
Każdy ksiądz z odwagą, odrobiną wyobraźni i osobowością zostawiłby społeczności wierzących obiekt, którego promieniowanie byłoby znaczące. Zostawiłby bibliotekę, a przede wszystkim miejsce, w którym po jego śmierci spotykaliby się przyjaciele, kontynuując jego dzieło, wspominając i modląc się za niego. Takie to genialne myśli nachodziły mnie na Jamnej, dokąd jeżdżę, opowiadając wszystkim, że udaję się na tzw. wakacje. Od lat bowiem jeżdżę na Jamną i wracam stamtąd z głową niebezpiecznie nabitą programami i pomysłami. Ziemia podpowiada mi, co robić. Ziemia kładzie mnie do snu i budzi. I ani na chwilę nie zamieniłbym pobytu na Jamnej na atrakcyjne wakacje, z których wraca większość moich bogatych znajomych, przywożąc zdjęcia międzynarodowych lotnisk i plaży. Sąsiedzi zza miedzy, a jestem tego już pewien, dostarczą mi zawsze spory pakiet emocji. Wieś zaś i cała okolica, z wrodzonej sobie skłonności do zajmowania się wszystkim, byle tylko nie sobą, szczegółowo omówi i skomentuje całe moje życie i duszpasterskie działanie. A ja nic, tylko znowu jadę na Jamną, bo nigdzie nie ma takich dobrych i soczystych jeżyn.

Jan Góra OP