Buczenie się wzmaga. Doliną, w promieniach słońca nadciąga papieski helikopter. Ten sam co przed godziną. Numer boczny 627 i białoczerwona szachownica. Idzie nisko. Całkiem nisko. Przeleciał. Zatacza koło nad Jastrzębią i wraca nad dom i wzgórze, i znowu zawraca, ale od drugiej strony, i jeszcze jedno okrążenie. Coś ścisnęło mnie za gardło. Coś wstrzymuje ruchy. Stoję na kamieniu z wyciągniętymi ramionami i zalewają mnie łzy.

Jamna. Robiłem nalot na Jamną – powiedział Jan Paweł II podczas wieczornego spotkania z dominikanami w bazylice świętej Trójcy w Krakowie, 16 czerwca 1999 roku.
Muszę upomnieć się o nagłośnienie tych słów Jana Pawła II, które potwierdzają jego nalot helikopterem na Jamną w drodze ze Starego Sącza do Wadowic, bo wiem, że inni nie dbający o moją ewangeliczność postarają się wycisnąć je do maksimum. Bez tych słów wszystko, co przeżyłem tego dnia na Jamnej, wydawałoby mi się snem. A była to twarda rzeczywistość. Był to gest miłości i błogosławieństwa. Dla Jamnej i dla wszystkiego, co z tym słowem się wiąże.

Jamna. Robiłem nalot na Jamną – te słowa są jak pieczęć dla niekonwencjonalnego wydarzenia, jakim były papieskie odwiedziny zapomnianej, spacyfikowanej przez Niemców wioski, która zaczyna swoje życie na nowo, dzięki nadziei przyniesionej tutaj przez duszpasterstwo akademickie wraz ze swoim ośrodkiem – szkołą wiary. Ojciec święty przybył, aby pobłogosławić tę wioskę, ośrodek oraz budujący się kościół pod wezwaniem Matki Bożej Niezawodnej Nadziei, do którego 25 listopada 1998 roku podarował kamień węgielny, a wcześniej, 3 czerwca 1998 roku na placu świętego Piotra w Rzymie ukoronował wizerunek Matki Bożej Jamneńskiej.

Od dawna zapraszałem Ojca świętego na Jamną. Ma tutaj swój pokój – osobny, niekrępujący. Sporo tu pamiątek i darów, które osobiście przekazał domowi. Od biedy miałby nawet się w co przebrać, bo jest tu i piuska papieska, i sutanna, i buty. Jest laska papieska i ornat. Jest papieski kielich.
Podczas przedostatniej pielgrzymki do kraju w roku 1997 roku o mały włos nie doszło do przelotu orszaku papieskiego nad Jamną w drodze do Dukli. Usłyszeliśmy tylko w radiostacji wojskowej nastawionej na właściwe fale: Papież was widzi i wam błogosławi… i w oddali zobaczyliśmy orszak papieskich helikopterów. Ale to jeszcze nie było to.
Czekaliśmy zatem na tę chwilę od dawna. Od dawna prosiłem biskupa Stanisława Dziwisza, aby Ojciec święty nadleciał i pobłogosławił ludzi i dzieło. Życzliwość księdza biskupa, przełożona na dobrą wolę organizatorów pielgrzymki i pilotów zaowocowała zapewnieniem: w drodze do Starego Sącza.
Tymczasem drogę z Krakowa do Starego Sącza przebył Ojciec święty samochodem. Lał deszcz i była mgła. Cała Jamna spowita była w białe, gęste, nieprzejrzyste opary mgieł. Na kilkanaście kroków nie było nic widać. Z bólem i trudem usiłowałem pogodzić się z myślą, że Ojca świętego na Jamnej nie będzie. To żywe i gorące pragnienie noszone w sercu paliło mnie i upokarzało. A zatem nic z tego. W miłości tak trudno jest przyjąć nieobecność. Tak trudno zrozumieć.

Starałem się sobie to wewnętrznie wytłumaczyć i nie mieć pretensji, skoro wczoraj, ze względu na stan zdrowia, Ojciec święty był nieobecny na Krakowskich Błoniach, gdzie mokliśmy, usiłując się modlić. Tam każdy z nas przeżywał swoistego rodzaju próbę wiary. Tam, po komunikacie biskupa Kazimierza, w duszy narodziło mi się pożałowania godne: ?no to wiejemy?. Zostałem jednak, aby nie gorszyć młodzieży i trochę ze zmęczenia. I dobrze, że zostałem.

W Starym Sączu Ojciec święty jakby ożył. To nic, że papieską homilię przeczytał kardynał Macharski. Żar tamtego nabożeństwa był tak ogromny, że rozpędził chmury i na chwilę ukazało się słońce. Mgła zaczęła się podnosić, a możliwość udania się do Wadowic helikopterem stawała się coraz bardziej realna.

16 czerwca około 16.00 wyrzucił nas z domu ryk śmigłowca, który zbliżał się, warcząc i ciężko dysząc. Wybiegliśmy przed dom. Ryknąłem: – chorągwie! Ale nie bardzo było już komu słuchać. Większość rozjechała się do domów, miejscowi też się rozeszli, kiwając z politowaniem głowami na faceta maniaka, który wierzył jak dziecko i opowiadał wszystkim, że Papież nadleci nad Jamną. Ale po cóż miałby on tu nadlatywać… I oto teraz ten helikopter. Idzie nisko. Bardzo nisko. Widać go z daleka. Słychać jeszcze bardziej. Wybiegamy. Każdy ciągnie coś białego. Ogromny obraz 25 metrowy kolaż Rembrandta Powrót syna marnotrawnego z twarzą Jana Pawła II tarmosi kilku chłopaków. Ale to niemożliwe, aby leciał sam Ojciec święty. Jeszcze nie wyleciał ze Starego Sącza. Dzwonię do pilota. Pan pułkownik Edward Klecha z Poznania potwierdza próbny nalot. Jego syn chodzi na nasze akademickie Msze święte. Podobnie biskup Jan Chrapek: ?Za godzinę będzie u was Ojciec święty?. Telefony na cały świat. Ale na Jamną niełatwo jest dojechać. Ci, co wyjechali, dzwonią teraz z drogi wściekli na samych siebie. Nie da się już zawrócić. Drogi są zablokowane. Bardzo powoli rozładowuje się Stary Sącz.

Rembrandt już rozciągnięty na łące. Na komin wylazła Monika z chorągwią. Na bramę wspiął się Mirek. Andrzej z ekipą stali na wzgórzu, w miejscu budującego się kościoła – już jest gotowy wykop. Kilka wielkich krzyży z materiału i kilkadziesiąt chorągiewek z Matką Boską. Ktoś dowcipny przypiął osłu wielką kokardę, którą on szarpie niespokojny. Konie biegają jak Wylazłem na wielki kamień na środku łąki. Przez tubę próbuję ogarnąć rozszalałe emocje. Zarządzam odmówienie Tajemnicy Różańca. O godzinie 17.14 słychać z daleka buczenie. Andrzej z ekipą szaleją już na górze. Buczenie się wzmaga. Doliną, w promieniach słońca nadciąga papieski helikopter. Ten sam co przed godziną. Numer boczny 627 i białoczerwona szachownica. Idzie nisko. Całkiem nisko. Przeleciał. Zatacza koło nad Jastrzębią i wraca nad dom i wzgórze, i znowu zawraca, ale od drugiej strony, i jeszcze jedno okrążenie. Coś ścisnęło mnie za gardło. Coś wstrzymuje ruchy. Stoję na kamieniu z wyciągniętymi ramionami i zalewają mnie łzy. Młodzież szaleje. To ostatni, którzy wytrwali, wierząc wbrew nadziei. Zmawiamy Pod Twoją obronę i idziemy odprawić Mszę świętą w wykopie pod kościół, który pobłogosławił Ojciec święty. Będzie to miejsce dla tych, którzy przekroczą próg nadziei.
I wtedy uświadamiam sobie, że to już trzeci raz Ojciec święty pobłogosławił nas z wysoka. Pierwszy raz było to w Hermanicach 22 maja 1995 roku w drodze do Skoczowa. Właśnie w tych Hermanicach, w 1991 roku, przygotowywaliśmy się do VI światowego Dnia Młodzieży w Częstochowie i ćwiczyliśmy pieśń Abba Ojcze.
Drugi raz to było nad Lednicą, 4 czerwca 1997 roku, kiedy to Jan Paweł II przeprowadził nas przez Bramę III Tysiąclecia.
I wreszcie teraz Jamna…

Jedna z kobiet pobożnych, pragnąca do końca trwać przy Ojcu świętym w Starym Sączu, opowiadała, że pobiegła patrzyć na papieskie helikoptery, żeby się napatrzyć na Papieża do końca i do syta. I kiedy wszystkie poderwały się i poleciały, to jeden jakoś im uciekł, i poleciał w odwrotną stronę. A kiedy ona to nam opowiadała, wiedzieliśmy wszyscy dobrze, że chodziło właśnie o ten, który poleciał właśnie do nas, na Jamną.
Ale było to takie wydarzenie, że nie wierzyłem samemu sobie, własnym zmysłom. Dlatego słowa Ojca świętego potwierdzające to wydarzenie są takie ważne. Są po prostu bullą i pieczęcią. Pragnę je uwydatnić i podkreślić. Dla nas bowiem są fundamentem, na którym pragniemy budować przyszłość. Sanktuarium Matki Bożej Niezawodnej Nadziei.

Nazajutrz górale zaczęli zakładać fundamenty pod kościół, dokładnie w miejscu, gdzie – jak sam Papież powiedział w momencie wzruszenia – nawet ptaki śpiewają po polsku.

Jan Góra